Malarstwo, poezja i proza inspirowane Bielicami.
Krzysztof Gulbinowicz
Stary nie mógł znaleźć dla siebie miejsca. Chodził po izbie, to siadał przy stole, to pod piecem, ale widać było, iż całe to wycieranie kątów – jak mawiała Hawrylukowa – na niewiele się zda. Starego po prostu nosiło. Odzywała się w nim jakaś nostalgia, bliżej nieokreślona tęsknota za tym, co było, a co już pewnie nie wróci. I cokolwiek by rzec, Starego ogarniał smutek. Nie był to żal, ani tym bardziej rozpacz, lecz właśnie smutek.
Ten szczególny rodzaj refleksji, gdy musisz godzić się z tym, na co i tak nie masz wpływu – z faktem przemijania i kruchości materii.
Trudno byłoby dociec, dlaczego akurat teraz tak się czuł. Czy działo się tak na skutek wielkiej popijawy, która – nie tak dawno temu – stała się jego udziałem i do dzisiaj, choć minęły dwa tygodnie, nie mógł dojść do siebie. Czy tez odżywały się inne sprawy, choćby te najbardziej drobne, jak – dla przykładu – czapka... Niby drobiazg bez większego znaczenia, zwykła czapka, tyle tylko, iż życie Starego składało się głównie z drobiazgów, o których nikt nie pamiętał, ani tym bardziej nie zwraca na nie uwagi. Miał więc Hawryluk swój własny system wartościowania tego, co godne uwagi, od tego, co bez znaczenia. I o ile ani rusz nie mógł przypomnieć sobie daty – urodzin, ani dnia ślubu, narodzin syna i wielu jeszcze innych spraw nie mógł sobie przyswoić, o tyle o czapce nie potrafił, albo nie chciał zapomnieć. Są bowiem – jak mawiał – zagadnienia i przedmioty ważniejsze od żony, dziecka, przeżytych lat. I dla Starego, jeszcze nie tak dawno temu, normą określająca sens i wartość życia, była czapka – wypłowiała i wytarta po brzegach, kościuszkowska rogatywka. i, broń Boże, nie był to tylko kawałek szmaty – jak szydziła Hawrylukowa – z kawałkiem wrony na czole (z czego kpili z kolei sąsiedzi). Nie... Bo dla właśnie „szmata”, jak i ta „wrona”, zmieniały i określały wyobraźnię Starego przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Hawryluk nie tyle rozumiał to, ile czuł. I to starczało, by żyć.
Kiedy zakładał czapkę (mundur zdarł w pierwszych dwóch latach po wojnie), by obnosić się z nią niczym indor po jarmarku w dzień powszedni, w święto, w knajpie i na odpuście, w oborze i w kościele.
Nie tyle przestawał być parobkiem (a byt nim za młodu), czy zesłańcem (zresztą nigdy nie dociekł prawdy, dlaczego go zesłali), albo przesiedleńcem, tym „zza Buga”, ile... no właśnie: chodząc po świecie z tym a nie innym nakryciem głowy, czuł się przede wszystkim FRONTOWCEM.
Frontowiec zaś, to co innego niż parobek, zesłaniec, chłop, pijak, ojciec własnego dziecka; to co innego niż sam Hawryluk. Frontowiec to jakby coś więcej, pełniej od wszystkiego, co można nazwać.
Co?
Tego Stary nie potrafił określić, ani tym bardziej sprecyzować. Natomiast brak tego „czegoś” odczuł wyraźnie, kiedy zgubił czapkę. Wiosną ubiegłego roku.
Jak to się stało?
Zwyczajnie, jeżeli w ogóle na świecie są rzeczy zwyczajne.
Więc stał na mostku przed chałupą, w wieczór pogodny i spokojny, taki, jakie to pory dnia lubił najbardziej – bez szmeru wiatru, w ciszy, iż można by powiedzieć, że wszelkie stworzenie wstrzymało oddech, jakby w oczekiwaniu jakowymś... A w dole płynął strumień-gaduła nieskończony. I wtedy Stary, w stanie wsłuchiwania się, zauroczenia, nachylił się przez barierkę, spojrzał w dół...
A trzeba dodać, że gdy tak patrzył zwykle przychodziły mu do głowy niegdysiejsze sprawy, myśli i wspomnienia, od których z biegiem lat nie potrafił, albo nie chciał się uwolnić. One bowiem były jedyną prócz wódki, formą odpocznienia od zawiłości dnia powszedniego, jak i niekończących się rzężeń żony.
Więc stał, trochę zgięty w pół, ręką przesunął czapkę na tył głowy, co by wyglądać nieco zawadiacko. I wtedy, ani wcześniej, ani potem, właśnie wówczas, na jedną chwilą, niemal drgnienie czasu, dmuchnął silny wiatr z południa. Tak niespodziewany, jak wiadomość o śmierci w dniu wesela. Czapkę podniosło w górę, potem w dół, aż wahadłowym ruchem opadła do Białej Lądeckiej i popłynęła z prądem.
Tego dnia Stary położył się spać normalnie. Tak mu się przynajmniej wydawało. Przed snem długo myślał, co zresztą nie zdarzało mu się zbyt często. Więc myślał, ale na dobrą sprawę nie wiedział o czym?
Hawrylukowej również udzielił się nastrój jakby od święta. Z tego też powodu nie zwyzywała męża przed zmrokiem, co wcale nie było w jej naturze.
Jednak następnego dnia o świcie, gdy zwlekł się z wyra wiedział, że nie jest już tym samym człowiekiem, który wczoraj kładł się spać. Odeszło coś więcej niż czapka.
Językiem bardziej skomplikowanym można by powiedzieć, iż zerwana została nić łącząca to, co było w nim wielkie, od tego, co małe i obrzydłe.
Nic z tego nie rozumiał. Miał jednak pewność, iż na resztę życia pozostało mu tylko to drugie. Że od tej chwili jest niczym więcej jak chłopem, ni to chłopem zresztą, ni parobkiem; że ma na świecie bękarta, który tułając się po kryminałach, podaje się za jego syna; że jest żona, dom z dziurawym na sto sposobów dachem i to wszystko, czego nienawidził szczerze, a czym gardził z całej duszy.
Wówczas opanował Starego smutek nie do określenia. Nie miał też pojęcia, co uczynić, jak żyć w stanie takiej wewnętrznej pustki? Zwątpienie było tym głębsze, iż wcześniej nigdy czegoś podobnego nie odczuwał. Nie mógł się wyżalić, bo któż miałby go wysłuchać? Do Boga również nie miał pretensji, bo w niego nie wierzył. Do siebie tym bardziej – bo niby za co?
Wstał więc, włożył kapotę, wziął kija i stłukł żonę tak przykro, iż nieszczęsna Hawrylukowa nie miała odwagi wyjść z domu, nikt bowiem nie dałby jej wiary, że potknęła się o miotłę.
Obicie żony nie przyniosło ulgi, ani w żaden sposób nie odmieniło Starego. Toteż od tamtego czasu popadał on w cykliczne stany nostalgii i żalu. Tęsknił za tym Hawrylukiem, który spłynął wraz z czapką wzdłuż strumienia.
Więc co jakiś czas, z tego i innych jeszcze powodów, nosiło go. I dlatego, siedząc teraz przed piecem wiedział, że musi wyjść. Jeżeli bowiem tego nie uczyni, mogą stać się rzeczy jeszcze gorsze, takie, o których nie chciał nawet myśleć. Klnąc zatem na czym świat stoi, włożył na grzbiet fufajkę, schował do kieszeni papierosy i własnej roboty wino i trzaskając drzwiami wyszedł w noc.
Hawrylukowa odkryła pierzynę, spojrzała w ślad za Starym i szepnęła cicho, jednak bez typowej dla siebie zajadłości:
— Oj, głupi ty, głupi... — po czym westchnęła ciężko, opadła na postanie i próbowała zasnąć.
Zza okna spoglądał księżyc – znawca rzeczy niewiadomych.
Przedruk z miesięcznika „Ziemia Kłodzka”, nr ..., Nowa Ruda ...
Wstecz©2002-2025 Anna Sobańska-Maj | Polityka prywatności - pliki cokies. Bielice - gdzieś na końcu świata. Urokliwa wieś koło Stronia Śląskiego.